Etykiety

3FALA (4) AKTORZY (13) analog (8) ARCHITEKTURA (16) AUTA (1) AUTO (2) cieszyn (6) CZECHY (27) dagerotyp (2) ELA (2) FILMOWO (34) FOTOGRAFIE (66) GRAFFITI (5) hacele (2) HISTORIA (18) KINO NA GRANICY (11) kolodion (1) KONKURS (3) KORA (2) KSIĄŻKI (81) LISTY (2) lomo (31) lomografia (10) ŁODYGOWICE (7) magdalenki (2) MOTOR (2) MUZYKA (9) MUZYKA pewel mała (1) nurkowanie (2) OSOBISTE (31) paryż (2) pióra (2) PKP (2) POCZATEK (1) POCZTÓWKI (9) PODRÓŻE (22) Polska podróże pewel mała (1) PRAHA (29) PRASA (1) prl (13) STAWKOLOGIA (9) sverak (2) TEATR (3) winyle (4) ZNALEZISKA TARGOWE (30) żywiec (8)
Instagram

Weekend Barbarzyńsko - Książkowy

 Poszedłem spać bez pożegnania. Bez słowa, dobranoc. Bez słowa, dziękuję. No i bez aktualizacji statusu na fejsie (sic!  :-) Wszystko przez to, że słuchając tego stolarza amatora, bardzo pragnąłem jak najwięcej zapamiętać z jego opowieści. To powodowało nieustanne burzenie się w głowie myśli. Taką gonitwę zdarzeń i zdań które nie chcą się upakować w szufladkach Kingsajzu. Złość mam na siebie kiedy zapominam i przypuszczam że lepiej już nie będzie.
Potem następuje cisza w drodze powrotnej i ona jest najważniejsza. Celowo nie montuję radia w samochodzie by nie wytrzepywać basem i riffami (<3) ulotnych pyłków myśli i zdań. Być, sam na sam ze swoimi myślami. Jak w pustym, nieumeblowanym pokoju. Spędzać tam czas a jednocześnie nie odczuwać samotności. Mówić do siebie i słuchać siebie jak w tunelu o grubych ścianach nie poddawać się bodźcom zewnętrznym. (Czy ja jestem normalny?)
 Takim sposobem chciałem  zapamiętać jak najwięcej z opowieści Pawła Huelle po spotkaniu Czułych Barbarzyńców.
Powiedział coś, o czym myślałem już dawno. Potwierdził to, co czułem, słuchając często kalekich opowieści rożnych ludzi, i z każdą następną utwierdzałem się w przekonaniu, że opowiadanie jako ustny przekaz, umiera. Właściwie już nie żyje.
 Przekonuję się o tym, za każdym razem kiedy staram się opowiadać zdarzenia jakie mnie spotkały i wydarzenia które były dla mnie w jakiś sposób ważne. Rozwijanie opowieści które ma na celu jak najlepsze zobrazowanie historii często okazuje się dla słuchaczy nużące i to nie dlatego że opowieść jest nieciekawa, ale dlatego że ludzie nie potrafią już słuchać. Nauczeni "kulturą" masową otrzymywać skróty wiadomości, esencję wydarzeń i tylko to co najważniejsze właściwie mogliby korzystać tylko z paska na ekranie. Mogliby oglądać filmy zagęszczone do formy trailera czy reklamy, bo wiedzieliby już "o czym to było".
Huelle i Karuzela
Zniechęcony niecierpliwością słuchaczy sprawdzałem ich czasem, i na na pytanie - jak było? Odpowiadałem nawet nie formą SMS'ową bo to mogło być ciekawe zdanie, tylko krótko, że było super i w ogóle fajnie i jestem zadowolony no i że warto było. Przekonałem się że to wielu wystarcza i nie pytają o więcej i być może to oni zabijają opowieści...
 Paweł Huelle powiedział że sztuka opowiadania umarła wraz z Hrabalem, ale może to był tylko impuls rozczarowania światem postępującym do intelektualnej samozagłady. Tak wielu jest przecież autorów, którzy snują swoje opowieści ku pokrzepieniu serc czytelników.
"Prawda o Nowej Hucie"

 Przekonałem się o tym będąc na targach książki w Krakowie. Kolejka do wejścia była tak wielka jak przed otwarciem nowego marketu, a tłok wewnątrz, wcale nie mniejszy niż w poprzednim miejscu. Ciekawe jak wielu ludzi przewinęło się przez targi w tym roku.
Takiemu wydarzeniu musi niestety przyświecać myśl że "nie można mieć wszystkiego"... ale gdyby tak pojechać samotnie... można by mieć więcej! I czasu, i mysli, i spotkań i... książek! Ale z drugiej strony to jednak pewna rodzinna tradycja a radość najbliższych jest taka budująca i czym skorupka za młodu nasiąknie to na starość nie będę się musiał martwic o wnuki...
Poza tym Ona pamięta o terminie, i Ona wiezie mnie tam, i daje wolną rękę...



Julii Hartwig zrobiłem niespodziankę albumem jej brata "Wierzby" do którego pisała słowo wstępne w 1989 roku.





Olgę Tokarczuk złapałem przed "studiem nagrań" i nie mogłem przerwać wzrokowego kontaktu z taką osobowością literacką. Wpisała mi się do ulubionego wydania z '97 roku. Ważnego dla mnie, pierwszych połączeń zachwytu "Prawiekiem..."






Kaśka zakochana w myśli Stasiuka nie odpuściła spotkania, by jeszcze raz spojrzeć mu w oczy tym bardziej że w Raciborzu on miał urodziny, a w Krakowie ona.




Prof Izdebski z Januszem Wiśniewskim z zaciekawieniem wysłuchali mojej opowieści, sługi czytających kobiet, o tym jak przejmowałem domowe obowiązki by mogły w pełni oddać się podniecającej lekturze i bujać w obłokach uniesienia.





Druga córeczka tatusia stąpa twardo po ziemi nie upadając daleko od jabłoni...




Jeszcze jedno wydanie "Dywizjonu 303"... bo zbieram rożne, a to wydane przez Poznaj Świat jest najbogatszym historycznie i graficznie.

Zdarzenia ostatnich dni, ciekawym zbiegiem okoliczności, zataczały kręgi spotkań i opowieści. Czuli Barbarzyńcy: Pani Dorota, Pan Jerzy i gość Paweł Huelle zapętlili czas, zaklęty w powieściach autora oraz opowieściach gości przybyłych na spotkanie. Jak kręgi na wodzie pojawiały się prywatne opowieści  i przeplatały się z pewnymi faktami lat minionych, ujawnionymi przez  gości którzy zapamiętali spotkanie sprzed lat, z Antonim Liberą i jego płomienną opowieść o powstającej książce życia Pawła Huelle. Nikt nie wiedział do tego dnia że ta książka powstała do szuflady a "Śpiewaj ogrody" postały od nowa, dając szansę zbycia pierwotnego rękopisu na wypadek ubogiej emerytury pisarza.
 Nie pożegnałem się i nie podziękowałem za spotkanie, wychodząc pospiesznie w ciszę powrotu do domu ale krąg Barbarzyński jeszcze nie przebrzmiał i nieoczekiwanym zbiegiem okoliczności spotkaliśmy Panią Dorotę na targach gdzie z radością podziękowaliśmy za spotkanie autorskie a w zamian dostaliśmy obietnicę pewnej niespodzianki, która już dojrzewa w jej "Barbarzyńskiej" głowie.

Zaskakującym zakończeniem sobotniego wieczoru, okazała się sympatyczna znajomość z Aleksandrem Kaczorowskim za pośrednictwem fejsbuka... sam nie odważyłbym się wysłać zaproszenia :-)





                    
Maja Komorowska
                    
Anna Komorowska
                       
Zmęczony Tadeusz Sobolewski który nie zabrał córki :-(
Miodek Bralczyk Markowski, trzy filary polszczyzny 

Idę dla Niej...

... bo Ona czyta dla mnie...i milczy dla mnie...
Dla mnie znalazła hotel w PRL'u, a dla siebie trasę Połoniną Wetlińską. Dla mnie prowadzi wóz i wiezie mnie do Dukli, i przystanki "na żądanie" robi dla mnie, gdy zdjęcie chcę zrobić... i myśli o mnie nawet kiedy ja zapominam o Niej... nawet zdjęcia robi czasem dla mnie, bo myśli za mnie...

Dwieście kilometrów po Bieszczadach to wystarczająco dużo by napatrzeć się i zapamiętać widoki. To jednak mało by się nasycić. To tylko tyle by posmakować i rozbudzić w sobie apetyt...

Zostawiliśmy auto w Wetlinie przy sklepie ogólnospożywczym w którym kupiliśmy też miejsca parkingowe. To było dobre i drogie miejsce z widokiem na szlakowskaz i   parking busowy.

 Połonina Wetlińska jest wysoka kiedy jedzie się u jej stóp. Łatwo mogę ocenić stopień trudności a przede wszystkim wysiłek z jakim będę musiał się wspinać.  Wszystkie góry są dla mnie wysokie... za wysokie. Nuży mnie wspinaczka bo jestem leniwy.  Nie miałem jednak lepszej alternatywy niż Jej pomysł i plan któremu jak zwykle się poddałem.
-To tylko godzinne podejście i jesteśmy na szczycie - powiedziała, a potem coś zjemy i.... tu pada magiczne słowo, ZOBACZYMY...
Więc idę dla Niej...
Niosę plecak dla Niej...
Pocę się dla Niej...
Wykręcam kostki dla Niej... bo butów górskich zapomniałem
I marudzę dla Niej...
Uświadamiam sobie że nie mam kondycji do wspinaczki, muszę się zatrzymywać by odetchnąć, a Ona podchodzi do mnie i mówi ze zmęczoną nutą szczęścia w głosie:
-Patrz jak tu pięknie. Tu słońce, tam cień, a tam niebo widać i zaraz szczyt będzie. Zjemy sobie coś i... zobaczymy.
Jestem zmęczony jak Kukuczka, Mela, Scott, Amundsen i Centkiewiczowie w jednym. To dla mnie Everest... Trzecie piętro szatni to też Everest. Niedzielny spacer nawet Everestem jest czasem :-)

Nareszcie kończy się ten bezmierny las. Szczyt jest w zasięgu wzroku, daje nadzieję odpoczynku i jakiegoś łatwego zakończenia tej wspinaczki.
Nie lubię wracać tą samą drogą i Ona skrzętnie to wykorzystuje pokazując prostą i "łatwą" drogę granią połoniny, tam..., wskazując palcem, skąd te dzieci przyszły. Z naciskiem na DZIECI jakby to miał by ambicjonalny motywator...
Rozczulający jest widok Jej szczęśliwego zmęczenia i sytości piękna krajobrazu. W takim momencie nie mam sumienia sprowadzać Jej na doliny, wiec biorę swój garb i idę posłusznie niekończącą się granią. Mijamy dziesiątki, jak nie setki turystów. Każdy mówi cześć lub dzień dobry, choć zupełnie nic to dla mnie nie znaczy. Nie można być sam na sam z myślami, nie można narzekać w duchu, bo trzeba ludzi przepuszczać na ciasnym szlaku, drogi ustępować, głowę unosić w sztucznym uśmiechu "Dzień Dobry:  Maszeruję, patrząc pod nogi, bo droga jest trudna, a poz tym gdzieś umyka niewygodna myśl - jak to daleko jeszcze.
Jak daleko, okazuje się za wzniesieniem które odsuwa cel marszu jak wydłużający się korytarz w horrorze "Poltergeist". Chatka Puchatka zdaje się punktem na końcu kudłatego grzbietu Wetliny...
Powojskowe schronisko bez wody i prądu przebudowane przez człowieka który na własnych plecach wniósł setki cegieł na szczyt zajmuje ostsnie miejsce jako najgorsze schronisko.  Sądząc po turystach jakich mijałem nie dziwię się takiej opinii. Równie dobrze mogliby wystawić ocenę Krupówkom.
zdjęcia Lomo Lca zaświetlone z powodu
nieszczelnej tylnej ścianki aparatu

...idę dla Niej dalej, bo Ona ma rację.
Idę dla Niej bo koniec już blisko.
Idę, bo nauczony doświadczeniem wiem, że będę z tęsknotą wspominał wysiłek Jej poświęcony, będę cieszył się kolejnym szczytem zdobytym dla Niej i będę celebrował jeszcze długo,  wspomnienie wspólnego czasu po powrocie do domu, .
I przeszedłem dla Niej te 14 kilometrów połoniny od Wetliny przez Puchatka do wsi w dole.
Minął miesiąc a wspomnienie nadal nas nie opuszcza. Chcemy wracać.

ZAPOMNIENIE.

  Przejeżdżałem tamtędy na rowerze wiele razy. Często widziałem Go siedzącego przy małym oknie z odsłonięta firanką i patrzącego na uliczkę za płotem. Tak Go zapamiętałem Bardzo dawno temu widywałem Go w sklepie na zakupach. Był mały przygarbiony i trochę gruby,o okrągłej jasnej twarzy. Chyba pomagał sobie laską i torbę z zakupami nosił w zgięciu łokcia. Nie znałem Go wcale. Wiedziałem tylko gdzie mieszka....
  Przejeżdżałem tamtędy samochodem. Zaskoczył mnie widok jego rozpadającego się domu. Nie mogłem się oprzeć pokusie zobaczenia go z bliska.
Trawa była po pas i gałęzie drzew też skłonione do pasa. W upalny dzień było w jego ogrodzie chłodno i wilgotno. Ziemia pod butami uginała się puszyście nasiąknięta wodą, której słońce nie mogło wyparować. Z uli dawno wyprowadziły się pszczoły. Pokrzywy parzyły nogi  broniąc dostępu do domu.
Był spalony.
Od frontu wydawało się, że po prostu się zawalił ze starości ale z tyłu sterczały kikuty opalonych krokwi, futryn i drzwi. Strach było chodzić po obejściu bo nie wiadomo gdzie znajdowało się szambo. Najpewniej zakryte dechami z papą i schowane pod łęgami  wybujałej trawy.
Stanąłem u drzwi, a raczej tym co z nich zostało po pożarze. Rombowego kształtu, czarne jak węgiel do grilla oplecione pajęczynami których żeby nie mieć na głowie musiałem się pozbyć znalezionym kijkiem narciarskim, którego On, być może używał do podpierania się kiedy chodził do wychodka.

  Ciekawość jest bardzo silna.
Bałem się trochę, że sąsiedzi zainteresują się zaparkowanym autem, bo domy stoją z każdej strony, a na dodatek jest słoneczna niedziela spacerowa. Gdyby jakiś starszy sąsiad mnie zaczepił, to nie było by problemu bo,  starzy mnie znają. Ale młodzi? Potraktują jak złodzieja i nie pomogą żadne znajomości.
  Słońce cienkimi , zimnymi strumieniami oświetlało wnętrze przez dziury w pozostałościach dachu zawalonym od pożaru. Gęste firany pajęczyn zdobionych owadami i suchymi liśćmi, wisiały jak baldachimy procesji Bożego Ciała. Naginały kark w pokorze i strachu przed pająkami i obrzydliwym uczuciem nici na twarzy i we włosach. Podłoga była jak gliniane klepisko z rozmoczonym popiołem, resztkami ubrań, gazetami i mieszaniną czegoś nieokreślonego z czym przyroda powoli daje sobie radę.
Bajzel i graciarnia. Zbieranina wszelkich przedmiotów. Niektórych znaczenia musiałem się domyślać. Inne stały posłusznie czekając na swój koniec pod łyżką koparki, albo mikrobami które poradzą sobie ze wszystkim mając za sojusznika czas.
  Czas który odliczają do Jego śmierci. Jest starym kawalerem. Podobno miał siostry, które już nie żyją. Podobno nie ma żadnych spadkobierców, którzy mogliby zaopiekować się Nim i tym co po Nim zostanie. Podobno przebywa w ośrodku opieki dla osób starszych gdzieś koło Z. Po Jego śmierci pewnie gmina przejmie wszystko.

  J. musiał być bardzo ułożonym i zasadniczym człowiekiem. W szafach wiszą jeszcze wyprasowane koszule. Regały pełne są zapleśniałych książek o historii, wojnie, marynarce wojennej, uprawie roli, hodowli zwierząt, budownictwie, ślusarstwie i innej inżynierii. W kredensie stoją słoiki z domowymi przetworami z których soki wyparowały lub zagęściły się do galarety. Talerze ustawione w równe stosy, okna z doniczkami już martwych kwiatków.
Dwa pomieszczenia, takie przybudówki, pełne są starych i prostych narzędzi stolarskich i ślusarskich. Części o nieokreślonym przeznaczeniu i materiałów do budowy czegoś.
Jan musiał być samowystarczalny i niezależny. Od pewnego znajomego dowiedziałem się, że przez to jaki był zasadniczy okazał się być trudny we współżyciu społecznym. Pewnie dlatego nie bardzo mógł liczyć na innych tylko na siebie. Pewnie był, jak to się mówi "upierdliwy"...
  Podobny obraz wyłania się z korespondencji jaka po Nim została, przeze mnie uratowana. To jest kilka listów do kobiet z pytaniami, pretensjami i wyjaśnieniami. Są też odpowiedzi i listy, które wysłał i zostały odesłane na rozłąkę korespondencji, albo też nie zostały nigdy wysłane.  Być może szukał miłości i w kilku z nich jest odpowiedź.

Strasznie chciałem uratować książki jakie zgromadził i stosy roczników gazet elegancko popakowane w paczki rocznikami, przewiązane sznurkiem ale wszystko jest tam tak zawilgocone deszczem, że śmierdzi pleśnią, a niektóre egzemplarze przestały być czytelne pokryte warstwą szarego grzyba. Jeden stos książek jest tak rozparty wilgocią w półce, że nie da się wyjąć ani jednej sztuki.
Jedyne co mi się udało uratować do zbiór map państw europy '60-'70, polskich regionów (Bieszczady, z której korzystałem) oraz około 100 pocztówek z polski lat '60 - '70 i kilka czeskich. Jedną książkę o powstaniu warszawskim, i figurkę radzieckiego żołnierza  z pepeszą... do ataku.


 Tyle pozostanie po człowieku, co u mnie w pudełku po butach, i zdjęć w internecie.