Etykiety

3FALA (4) AKTORZY (13) analog (8) ARCHITEKTURA (16) AUTA (1) AUTO (2) cieszyn (6) CZECHY (27) dagerotyp (2) ELA (2) FILMOWO (34) FOTOGRAFIE (66) GRAFFITI (5) hacele (2) HISTORIA (18) KINO NA GRANICY (11) kolodion (1) KONKURS (3) KORA (2) KSIĄŻKI (80) LISTY (2) lomo (31) lomografia (10) ŁODYGOWICE (7) magdalenki (1) MOTOR (2) MUZYKA (9) MUZYKA pewel mała (1) nurkowanie (2) OSOBISTE (30) paryż (1) pióra (2) PKP (2) POCZATEK (1) POCZTÓWKI (9) PODRÓŻE (21) Polska podróże pewel mała (1) PRAHA (29) PRASA (1) prl (13) STAWKOLOGIA (9) sverak (2) TEATR (3) winyle (4) ZNALEZISKA TARGOWE (30) żywiec (8)
Instagram

Slajdy "3D" stereo Lumiére 1933.





 Jak zwykle zaczyna się od przypadku. Tym razem od zakupionej na targu przeglądarki do kart, zdjęć stereoskopowych. Przeglądarka wyprodukowana pewnie w latach siedemdziesiątych dwudziestego wieku z dobrej jakości tworzywa sztucznego, wyposażona w duże soczewki, nieznacznie powiększające, o rozstawie zbliżonym do odległości pomiędzy oczami dorosłego człowieka. Otwarta przeglądarka posiada uchwyt na podwójne zdjęcia, umieszczony na przeciw soczewek. Tam wkłada się zdjęcie i dzięki umiejętnej akomodacji, czyli trochę jakby nienaturalnemu, (lekkie zezowanie) ustawieniu ostrości pozwala mieć wrażenie trójwymiarowości oglądanego obrazu. 



Na aukcji, znalazłem pełne pudełko przedwojennych diapozytywów stereoskopowych wykonanych na płytach szklanych. Przedstawiają pamiątkowe zdjęcia rodziny spędzającej wakacje w jakiejś francuskiej miejscowości której nazwy nie potrafię odszyfrować.  

Zadziwiająca jest wysoka jakość tych fotografii oraz ich trwałość pomimo prawie 100 lat. 



 









Piękniś.

 Dagerotyp nr 3.

Preferuję te z zamknięciem. Mam słabość do sierpowatych, wykonanych z cienkiego mosiądzu zapięć, które z trudem mogę ująć w palce. Otwarcie zawsze jest dla mnie niespodzianką, jakie wyobrażenie pojawi się w głowie na widok oczu sprzed stusiedemdziesięciu lat. Raz jest to atelier, czasem dagerotypista w fartuchu a czasem ktoś z rodziny po drugiej stronie. Mężczyzna w garniturze czy kobieta w turniurze z kokardą.

Atrakcyjny Kazimierz numer trzeci, jak sobie go nazwałem, chciał utrwalić swoje oblicze świadomy swojej atrakcyjności która kiedyś przeminie. Siedzi rozluźniony. Spojrzenie ma swobodne. Chyba jest wysokiego wzrostu co podkreśla to, jak patrzy na nas z góry z lekkim politowaniem. Jest pewny siebie, choć może pytał fotografa czy tak będzie dobrze z tymi rękami. Prawa daje wrażenie swobody, jednak lewa leży posłusznie na udzie ze spiętymi palcami. Założył nogę na nogę, choć nie mógł być pewien czy kolano znajdzie się na zdjęciu. 

Jego prostokątna twarz z wyeksponowanymi bokobrodami dodaje mu męskości i siły. Wydaje się być nieprzystępny i zdystansowany ale brak wąsa i wyraźne, choć wąskie usta mogą świadczyć o tym, że lubi mówić i być słuchanym (a może lubi całować dłonie i usta nie kalecząc zarostem?)

Pewnie na jego wyraźnie życzenie fotograf zamalował całe tło żeby podkreślić jego wyjątkowość i skupić na nim uwagę. Dla ocieplenia wizerunku zgodził się na odrobinę różu na policzkach. 





Surrealistyczne komponowanie słów.

 "Świat zwariował. Poradnik surrealistyczy jak przeżyć." kolejne  godziny w pracy. 


Niezgodnie z sugestią Agnieszki Taborskiej, zamiast automatycznie pisać, zacząłem wycinać słowa z gazet i układać je w przypadkowej kolejności  na stole w pewnego rodzaju chmurę. 

Czytając głosem brzmiącym tylko w wyobraźni, dobierałem słowa których znaczenie w jakimkolwiek stopniu korespondowałoby ze znaczeniem słowa poprzedniego. Układałem je w ciągi bardziej złożonych treści. 

"Wielu (...) ceniło sobie w uzyskanych dzięki automatyzmowi utworach, poetyckie skojarzenia dalekie od truizmów, zdawkowości i sztywnych wzorców." A.T.  








Oceńcie sami. 

Wycinać dalej czy dać se spokój? 


Przypadki tworzą moją kolekcję.

  Noblistka tania była więc jej "Lata" kupiłem w Krakowie na targach. I tak, już wcześniej planowałem zakup bo docierały do mnie różne opinie krytyków i czytelników. 
  Na którejś z pierwszych stron owych Lat,  w przypisach, znalazłem nazwisko Celesty Albaret, najwierniejszej gosposia Prousta oraz tytuł książki z jej wspomnieniami - "Pan Proust". Zapisałem, żeby wzbogacić swój 

proustowski zbiór "Straconego czasu..." "Utraconego czasu..." , "...jego świata" -Boya, tematycznej LnŚ, "Kolacji w mieście", Santeuila i innych. 
 
Pojechałem z Kaśką do Cieszyna bo mieliśmy różne miejsca do odwiedzenia ale spotkaliśmy się u Kornela Filiopwicza. 
Tego dnia, szukałem drukarni Prochazki po czeskiej stronie i drukarni Mitręgi po polskiej z nadzieją odnalezienia jakiegokolwiek związku z Przybosiem (dla Kamili). Drukarnia Prochaski nadal działa. Drukarnie Mitręgi (nawet nie wiem która) to puste obiekty do sprzedania lub wynajęcia.  Nie miałem już czasu na muzeum drukarstwa. 
  Idąc do Kornela, wstąpiłem do malutkiego antykwariatu przy bocznej ulicy Głębokiej. Przybosia tam nie było. Było za to dużo innych książek w dobrych cenach których widok mnie ucieszył. Brakujące w mojej kolekcji Literatury na Świecie, Zeszty literackie i niespodzianka "PAN PROUST"  Celesty Albaret za jedyne osiem złotych, w dobrym stanie z obwolutą. Za cenę jednej nowej książki objuczyłem się siedmiona tomami. 
  Najciekawszą niespodziankę odkryłem w pracy przeglądając tomy. W każdym znalazłem interesujących autorów ale u Prousta odkryłem wycinki prasowe sprzed wielu lat. Jeden artykuł zawierał informacje o zwolnieniu z opłacania praw do publikacji od 5 października 1987 roku co pozwala mi przypuszczać , że ten artykuł pochodzi z podobnego okresu i jest to tekst z Przekroju sądząc po szacie graficznej rewersu tego

wycinka.  Drugi wycinek, pochodzi  prawdopodobnie z tygodnika Polityka (chyba data, zapisana długopisem 15.7.73) gdzie Kazimierz Żórawski wyraża się krytycznie na temat biografii Prousta spisanej przez Paintera wydanej w Polsce w 1972roku. 
  Cieszą mnie takie zbiegi okoliczności i znaleziska, ponieważ sam czytając książki uzupełniam je o artykuły prasowe które akurat pojawiają się w gazetach, mając nadzieję, że po latach staną się dla kogoś podobnym skarbem. 

Pieszo dookoła polski.

Nie muszę być wszędzie, bo świat przychodzi do mnie w ludziach i ich opowieściach. 
  Jadłem obiad z telefonem który bywa dla mnie czasem interesującym partnerem w samotności. Wyświetlił mi relację wydawnictwa Czarnego, informującą o pieszej wędrówce autorów książki "Na poboczu Ameryk".  Łatwo było sprawdzić którędy idą dookoła polski pieszo, by zobaczyć czy pojawią się w okolicach Pewli Małej. Jednym z punktów na mapie był szczyt Babiej Góry i droga z Jeleśni do Żywca, przez Pewel Małą. W takich sytuacjach nie zastanawiam się długo i pisze z propozycją wsparcia lub gościny. (na przykład, dzięki temu spędziłem cały dzień ze Springerem zbierającym materiały do książki " Miasto archipelag" ) Po krótkiej wymianie wiadomości, Pewel Mała została zapisana na ich trasie jako ważny punkt podróży i odpoczynku. 
Internet pozwalał mi śledzić ich wędrówkę i jak sądziłem przygotować się na spotkanie które pośród codziennych obowiązków okazało się niespodziewanym ale radosnym zaskoczeniem. To był chłodny i deszczowy dzień lata (21 sierpnia 2022). Dotarli do nas przemoknięci ale pogodni. . Wieczór spędziliśmy na rozmowach podczas wspólnej kolacji. Słuchaliśmy opowieści i planów jakie są jeszcze przed nimi.  
Następnego deszczowego dnia, Kaśka Martyna I Ela odprowadziły ich pieszo aż do Pietrzykowic a na trzeci dzień spotkali się wszyscy w Książnicy Beskidzkiej na wieczorze autorskim Stones on Travel czyli Oli Synowiec oraz Arkadiusza Winiatorskiego. 
Być może i z tej podróży powstanie książka. 

Dagerotyp nr 2 nicpoń.

Zniecierpliwiony ale posłuszny i powściągliwy. Obojętny na odświętny strój w jaki go ubrano bo  wyjście do dagerotypisty to jednak święto. 
Może rozumiał, że ten niezbyt chłopięcy strój, ma na sobie tylko tymczasowo, dlatego rozluźnił dłonie i pochylił lekko głowę jakby ciążył mu daszek czapki. Patrzy jednak prosto w obiektyw aparatu a jego spojrzenie jest zadziorne. Chciałoby się powiedzieć, że niezłe z niego ziółko, ancymon a jak dorośnie, czy stanie się  nicponiem?  
Adam MazurMazur, oczami  Waltera Benjamina przygląda się dalekiemu spojrzeniu małego Franza Kafki. Czy pomyślałby to samo co ja patrząc na "mojego" chłopca urodzonego w 19w. ?

Dagerotyp w Jacka zbiorach.

 Mam szczęście do kobiet. Dawno temu, szukałem kobiety i znalazłem Hady Lamarr.  

  Tym razem, w zalewie internetowych fotografii aukcyjnych, moją uwagę przykuł wizerunek  kobiety o jasnej twarzy, doskonale uczesanych włosach i dalekim spojrzeniu.  Wydaje się, że w swoim skupieniu niczego nie wyraża,  może próbuje coś ukryć przed wzrokiem fotografa albo skupia się by nie prowokować jego trudnych pytań. Być może, po drugiej stronie atelier, stoi jej ojciec albo mąż, chcący utrwalić jeszcze młode oblicze.  Niecodzienna sytuacja pewnie ją stresuje. W jej postawie nie ma swobody. Wyraźnie widać napięcie na ściągniętej twarzy, które potwierdzają zaciśnięte dłonie na fałdach grubej sukni. Chyba nie chciała tego zdjęcia. Stoi w skupieniu czekając aż to wszystko się skończy i wróci do domu do swoich obowiązków. Jest posłuszna woli mężczyzny ale najbezpieczniej czuje się w domowej, oswojonej przestrzeni.  

W pierwszej połowie XIX w. takie fotografie stawały się coraz bardziej popularne dzieki wynalazkowi Daguerre'a (do spółki Niepce'm) przy nieprzewidzianym udziale żony Daguerre'a która rozbiła butelkę z chemikaliami znajdującą się  szafie z naświetloną blaszką).

Wanda Mossakowskaw swoim katalogu zatytułowanym "Dagerotypy w polskich zbiorach" Ossolineum, PAN 1989, bardzo dokładnie opisuje proces wykonywania dagerotypu . Od przygotowania miedzianej blaszki przez jej naświetlenie w aparacie camera obscura, aż po wywołanie w oparach rtęci.  Z uwagi na bardzo delikatną powierzchnię dagerotypu, oprawiano go w złocone, ozdobne ramki ze szkłem oraz oryginalnym zamknięciem wykończonym skórą i aksamitem. Dzięki takiemu zabezpieczeniu przetrwały do naszych czasów niezmienione od stu osiemdziesięciu lat. 

Mam nadzieję, że moja kolekcja powoli będzie się powiększać. 




Paryż 50 2022

dodaj  tło muzyczne. 

  Żywiecki targ, czasem staje się dla mnie nieprzebraną biblioteką Babel, w której  króluje równanie wagi. Czasu potrzebnego do przejrzenia wszystkiego i czasu wystarczającego żeby zdążyć do pracy. Wielostraganowej przestrzeni kartonów pełnych książek, ułożonych z dokładnością tetris i dylematu, czy tracić czas na ponowne wkładanie ich do pudeł. Selekcjonowania na te istotne i te niepotrzebne. Nigdy nie byłem w bibliotece wszystkiego. Nie byłem w wielkiej jak uniwersytecka, jak BUW, a czymże jest przy tym nasza wojewódzka...  

  Któregoś południa, tylko jedna książka wpadła mi w oko, czystą bielą płótna pośród zakurzonych grzbietów. Crespelle, "Montmartre w czasach Picassa". Przypomniałem sobie, że moja ulubiona "Amelia" biegała i pracowała w tamtej okolicy. Urok tego filmu, od dawna odbijał się we mnie, tęsknotą do powolnego tempa życia, prostych obowiązków i  romantycznych radości. Czytając ją, widziałem wieczorny Paryż cyklopowym okiem Brassaia i Doisneau.  

  Paryż Amelii, wydawał mi się bardzo odległy i nieosiągalny. Jak Paryż Schulza. Pewel Mała odległa jak Drohobycz. Codzienność, ważniejsza niż marzenia. Realizacja czyichś planów, ważniejsza od moich. Bruno, jednak okazał się silniejszy ode mnie. Ja marzyłem, a on pojechał. Na szczęście jest w moim życiu ktoś, dla kogo moje marzenia są najważniejsze. Schulz pisał listy do znajomych, prosił o polecenie, rozmawiał. Ja dostałem bilet na samolot i pokój w hotelu z okazji okrągłych urodzin.

  Katarzyna wszystko przemyślała i zaplanowała. Polecieliśmy z Krakowa, w południe, 26 stycznia 2022 by spędzić moje urodziny w Paryżu.  Pierwszy raz samolotem i pierwszy raz tak daleko. Dalej, bywałem tylko w książkach, filmach i marzeniach i nawet nie czułem się z tym źle. To ja, najczęściej czekam w fotelu pod schodami, na opowieści bliskich powracających z podróży. To ja jestem stałym punktem na mapie naszego rodzinnego wszechświata i  jest mi z tym dobrze.

                                          Kraków - Paryż Beauvais - Montmartre.

  Lot był dla mnie mocnym przeżyciem. Bałem się, pomimo uspokajających statystyk, mówiących o najbezpieczniejszym środku transportu i bałem się nie mając żadnej, oraz nad niczym kontroli. Tylko głupiec się nie boi, nie mający świadomości stopnia skomplikowania maszyny i złożoności procesów. Dobrze, że nie czytałem jeszcze "Lecę"  Pelczara i chyba już tego nie zrobię. 

  Paryskie metro, pomimo dużego skomplikowania jest doskonale oznaczone i odrobina intuicji wystarczy, by się nim sprawnie i bez pomyłek poruszać. Wszędzie. Podobnie kolej miejska. Łatwo trafiliśmy do hotelu i bez większego trudu porozumiewaliśmy się z francuzami.

                                           Paryż. Brak rozczarowań. 

    Z łóżka hotelowego pokoju, miałem widok na balkon z drzewem na poddaszu kamienicy. Wieczorami, w tym mieszkaniu, krzątali się domownicy. Ścielili łóżka, zajmowali się dziećmi, oglądali telewizję, żyli, a my byliśmy obserwatorami ich zwykłego życia. Takiego życia, które dobijało się tylko nocnymi westchnieniami za ścianą. Za to ulica, pęczniała od gwaru niosącego się ponad dachy, a niebo nad Paryżem wcześnie ciemniało i późno się rozjaśniało. Uliczne życie zamierało dopiero pod ostrym cięciem bram metra o 2:30. To miasto długo śpi. W dzień, żyje pośpiechem obowiązków, krzyczy klaksonami i rozmowami, a wieczorami mrok rozświetlają białka oczu czarnoskórych emigrantów chcących sprzedać zakazane. Potoki samochodów i motocykli krzyżują się się z kolorowymi światłami ulicy  i kolorowymi twarzami, a ciemne bramy i zaułki zapełniają się bezdomnymi w śpiworach. Dobrze jest wtedy iść szybkim krokiem, sprawnie omijać przechodniów, sprawiając wrażenie zakorzenionego paryżanina.

  Paryż wyobrażony filmami i książkami, wydawał mi się bliski, przyjazny i swojski. Postaci i bohaterowie mieli czekać tam na mnie. Chciałem ich spotykać i odnaleźć miejsca w których spędzali życie. Wierzyłem, że będę się tam czuł jak u siebie, ale  Paryż jednak żył swoim życiem, w swoim przyspieszonym tempie. Nie oglądał się na mnie, nie widział mnie. To ja musiałem dostosować się do niego i zrewidować swoje oczekiwania z rzeczywistością.

                                                      Montmartre. 

  Właściwie, Montmartre wystarczyłby mi za cały Paryż. Kiedyś wioska na obrzeżach miasta dająca schronienie artystom i zaopatrująca miasto w chleb. Dziś, dzielnica wchłonięta przez wielki organizm pełen życia. Pulsująca w jednym,  paryskim, wielokulturowym rytmie. 

Mieszkaliśmy blisko placu Pigalle, gdzie Mulin Rogue jest zwykłą atrapą wiatraka przy skrzyżowaniu, w dzień wyglądającą tandetnie. Na szczęście noc pudruje  światłem banalność tego miejsca . Ostatnie dwa prawdziwe wiatraki znajdują się znacznie wyżej. Natomiast tu, na dolnym Montmartrze, dziewiętnastowieczni artyści  "zaopatrywali" się w modelki, pochodzące z włoskiego Puglia i słynące z wydepilowanego ciała.  Górny Montmartre dzisiaj, to legendarne miejsce artystów bez galerii, domorosłych malarzy, karykaturzystów i pospiesznych portrecistów. Na placu Tertre, sprzedają lokalne widoki turystom, bo kiedyś zakazano im portretowania innych części Paryża z powodu konkurencji.        Teraz kursują tam elektryczne autobusy, a kiedyś, nawet dorożkarz nie chciał tam jechać. Artyści musieli iść pieszo godzinę do centrum Paryża, błotnistą, wiejską drogą. Najwięksi ukochali sobie to miejsce, pełne przestrzeni i wiejskiego naturalizmu. Mieszkali tam bardzo długo w trudnych warunkach jak Picasso, Manet, van Gogh. Niektórzy do końca życia jak Lautrec czy Degas. Pijak Utrill i jego matka Valandon. Renoir z rodziną mieszkał bardzo długo ale artretyzm zmusił go do przeprowadzenia się niżej.  Malarze za dnia taszczyli na wzgórze sztalugi i farby. Malowali pejzaże, a wieczorami na dole upijali się oddając uciechom których echo nocą dobijało się także do naszego pokoju. Wokół Sacre-Coeur stały wtedy jeszcze rusztowania.

Upijaliśmy się także i my, szukając winiarni w której pracowała  Amelia.  Kupowaliśmy grzane wino odmierzane chochlą z garnka. Siadaliśmy w kawiarniach by wznieść toast i wypić szampana. Jedliśmy to co nas zaciekawiło nazwą, popijając winem.    

                                                         Amelia.

Znaleźliśmy  kawiarnię  Amelii i to właśnie ona najbardziej nas zaskoczyła. Wygląda nadal filmowo, jednak przepełniona jest gwarem wielu osób i głośną muzyką. W środku wiszą tylko dwa zdjęcia Amelii. Zjedliśmy co nieco i popiliśmy winem. Byłem, zobaczyłem ale w moim sercu pozostanie to miejsce z filmowym duchem. Następnego dnia w metrze, trafiliśmy na  automatyczną budkę fotograficzną w której zrobiliśmy sobie pamiątkowe zdjęcia podobnie jak ona w filmie. 

Inne filmy zaprowadziły nas pod wypaloną katedrę, ale nie chodzi o Quasimodo, lecz o to co znajduje się w pewnej odległości za naszymi plecami. Tam, z góry, patrzy na na wszystkich odwiedzających W. Whitman z brodą traw, a wszyscy mówią, że idą do Szekspira. Niepozorna, "filmowa" księgarnia, z długą tradycją i bogatą historią otwiera swoje obszerne wnętrza z nowymi książkami i antykwarycznymi. Środek wydaje się ciasny, jednak pozwala bez większego trudu mijać osoby przeszukujące półki, zadzierające głowę, siedzące w kącie i czytające. Półki wkomponowane w ściany i stropy wypełniają przestrzeń w nieskończoność multiplikowane lustrem. Mój słaby angielski, nie pozwala mi czytać w oryginale, dlatego nie kupiłem nic poza albumem fotograficznym o Paryżu, Doisneau który ma mi zastąpić kiczowate pocztówki. 

Hal targowych nie ma już od dawna, a te  które powstały nie są w nawet w minimalnym stopniu podobne do Brzucha Paryża. Z pasaży którymi zachwycał się Benjamin pozostał ten którym uciekała Zazzie w metrze i nie zmienił się znacząco od tamtego czasu. Paryż jest rozległy, ale nie wymaga biegania. Metro załatwia to za nas. Ja pojeździłem. Kiedy Zazzie była w Paryżu, pracownicy metra strajkowali i ruch samochodowy w mieście wyglądał podobnie jak dziś. 

Żelastwo, zachwyca mnie, podobnie jak Waltera. Wieża Eiffla była jednym z najważniejszych punktów naszej wycieczki. Szczyt wieży czasowo nie jest udostępniony do zwiedzania. Być może z powodu malowania konstrukcji, która wazy 10 tyś ton, pokrywana jest co kilka lat czterema tonami farby a całość spaja dwa i pół miliona nitów. To właśnie te nity okazały się genialnym wynalazkiem spajającym  świat i do dzisiaj utrzymującym go w ruchu. Tuliłem zimną stal, mrugałem do nitów wielkości oka i rozglądałem się panoramicznie. W swoim zachwycie zapomniałem nawet o romantycznym pocałunku na wieży i zdjęciu "na tle". Wybaczyłaś mi to... 

                                                              Cafe du Dome

  Nie znalazłem tam przysłowiowego polskiego stolika, ale odrobina ducha artystycznego żyje tam nadal. Goście, elegancko ubrani, rozmawiają półgłosem, czytają Le Figaro, zajadają wielkie puszyste ciacha popijając białym winem lub kawą. Bruno Schulz, jak wspominał, czuł się dobrze w towarzystwie polek na Montparnassie. Dostrzegał wyrównane siły pomiędzy kobietami a mężczyznami w sztuce. Poznał tam Boznańską będącą już u szczytu kariery,  Łempicką, Melę Muter, artystki w pełni samowystarczalne. Imponują mu przecież kobiety sukcesu o mocnym charakterze, wobec których czuje uległość ale nie strach. Namiętność, szacunek i ubóstwienie.  Pod tym względem Bruno jest mi bardzo bliski.  

                                                                Centre Pompidou 

Jest jeszcze jednym, pięknym, w tym przypadku przewleczonym na lewą stronę budynkiem.  Bielone kości konstrukcji nośnej, niebieskie rury oddechu, zielone wodociągi, czerwone bezpieczeństwa, a żółte elektryczności. Dzięki takiej konstrukcji, wnętrze zyskało dodatkowe możliwości aranżacji przestrzeni wystawienniczej. Zastanawiała mnie jeszcze dziwna, kolorowa fontanna przed budynkiem. To, jak się potem dowiedziałem, fontanna Strawińskiego    

Dobrze mi tam było. Sam bym tego nie zaplanował. Wszystko dzięki Katarzynie i rodzinie.. 

ZDJĘCIA
Pozostałości do następnej wizyty:

Louvre, d"Orsay, Biblioteka Polska, Muzeum Mickiewicza, Montmorency, lotnisko Orly. 

 

Kolodionowy goniec.

Fundacja PRACOWNIA SZTUKI  państwa Gajewskich, z siedzibą w Warszawie.

W fartuchu asystent Łukasz Gietka, po lewej prof. Mariusz Gajewski.
 

Muszę o nich wspomnieć, bo od nich wszystko się u mnie zaczęło. Minionego lata, uprawialiśmy grupowe wąchanie eteru na poddaszu starej szkoły w Szczebrzeszynie. Razem z Aleksandrą i Kamilą, pogrążeni w mroku, wypatrywaliśmy utajonych w srebrze obrazów. Z każdym kolejnym tonem szarości, nasze euforyczne westchnienia przepełniały mrok. 
Nagle zapalone światło, przywoływało nasze duchy i myśli do naszych ciał. Rozmawialiśmy wtedy o sztuce, technice i emocjach jakie budzi przenoszenie się do XIX wieku. Łukasza i Mariusza wiedza jest wielka.  Odpowiadali na wszystkie moje pytania i wątpliwości z wyrozumiałością i cierpliwością. Chciałem zapamiętać jak najwięcej: słów, nazwisk, receptur i zasad. Nasycić wyobraźnię powidokami, a serce emocjami. 
Samozwańczo, stałem się gońcem (co nie przynosi mi ujmy :-), pomiędzy tymczasową pracownią Łukasza na poddaszu, a plenerowym atelier prof. Mariusza Gajewskiego, rozstawionego na terenie festiwalu literackiego "Stolica języka polskiego". Mariusz,  fotografował gości festiwalu wielkoformatowym aparatem płytowym na tzw. mokrej płycie (30x40cm) w technice kolodionowej, wymyślonej w połowie XIX w. przez Archera. 
Znałem tę technikę ale bardzo pobieżnie. Nigdy się z nią nie zetknąłem, bo "pracuję" na kliszy małoobrazkowej i średnioformatowej. 
Zauroczyła mnie, możliwość przeniesienia się w czasie o ponad sto lat, do czasów prawdziwych rzemieślników i wynalazców. 
 
o. Tomasz Dostatni
 
Biegałem z "mokrą" kasetą, pomiędzy plenerem, a poddaszem szczebrzeszyńskiej szkoły, dostarczając uczuloną płytę warstwowego, czernionego aluminium które było przeznaczone do kilkusekundowego naświetlenia. Niebo w tych dniach było pochmurne a znikoma ilość promieniowania UV, wymuszała kilkusekundowe powstrzymanie się modelki od najmniejszego ruchu a nawet oddechu.  
Po kilku takich kursach i bacznej obserwacji pracy Łukasza, pozwolił mi na samodzielne przygotowanie płyty do naświetlenia. 
Konieczna jest precyzja, cierpliwość i pewna ręka do oblewania płyty eterowym kolodionem, a potem uczulanie jej roztworem azotanu srebra.  Z każdą kolejną próbą, jaką wykonuję teraz w domu, utwierdzam się w przekonaniu, że po wypracowaniu już własnego systemu i osiągnięciu pewnej powtarzalności, można pozwalać sobie na eksperymentalne odejście z wypracowanej metody w celu poszukiwania własnej formy wyrazu. Ja, mam jednak na to jeszcze dużo czasu.  Na razie czerpię radość z każdego ambrotypu/ferrotypu poprawnie naświetlonego i wywołanego.
 
Wracałem do domu z głową pełną planów i marzeń ale o tym później.
 

Dyrektorka programowa Justyna Sobolewska

Dyrektor Festiwalu Piotr Duda.
 


Chris Niedenthal i Mikołaj Grynberg.




 

Zdjęcia leicaflex SL2, Kodak Vision 250D, ECN2. + telefon

MOSKWA 5 kieszonkowy średniak.

??×1 ?w?'1?

spraw11'n i 3yd dawna chciałem mieć Moskwę. Łatwo go kupić, jednak trudno znaleźć  spr4qawny. Okazja pojawiła się niespodziewanie, po krótkiej rozmowie z kolegą, który naprawiał mojego Beiraxa. Zaoferował mi Moskwę po przeglądzie i po teście z kliszą. Cena była dobra. Stan niezły.

Aparat mieszkowy, średnioformatowy, na film typu 120, 6x6 i 6x9. Posiada dalmierz i przestawny celownik w zależności od formatu zdjęć. Jasny obiektyw 3,5/105mm typu Tessar z migawką centralną od 1sek. do 1/250sek. oraz czas B.

Z historii wiadomo, że ten aparat jest bezczelną kopią niemieckiego aparatu Zeiss Ikon Nettar, którego produkcję rozpoczęto w 1934 roku.  Rosjanie produkowali Moskwę od 1946r. do 1960r. korzystając z przejętej dokumentacji, i podobno maszyn.

Nosiłem Moskwę w torbie i kieszeni bo mieści się w luźnych gaciach. Załadowałem z łatwością Fomę 100 i korzystałem z zewnętrznego światłomierza Sekonic L208. Wywołałem w ID68 7minut 20stC.

Tu więcej: Zdjęcia wykonane Moskwą 5.


Wierzba przed i po nawałnicy, jaka przeszła nad Czechowicami 15 lipca 2021.


Martyna i Kacper.