PHILIP ROTH. Zacząłem... on skończył.

 Nareszcie nastały upalne i bezwietrzne dni.  Gorące powietrze drżało, warstwą grubości paczki papierosów nad dachami samochodów domowego parkingu. Tworzyło miniaturową fatamorganę zniekształcającą obraz oddalonych domów i drzew. To dobry moment by pokazać dzieciom na czym polega pustynne złudzenie.
Wygospodarowałem sprawnie odrobinę czasu by zatrzymać się u targowych sprzedawców w drodze do pracy. Wsiadłem do rozgrzanego samochodu jakbym zanurzył się w gorącej kąpieli. Dotknięcie kierownicy parzyło dłonie zdarte papierem ściernym i pracą. Oparcie fotela zniszczyło od razu piękno wyprasowanej koszuli.
 Sprzedawcy na targu mają gorzej - pomyślałem - i ruszyłem z piskiem paska klinowego w codzienną drogę.
Stoją w tym słońcu każdego dnia, dla tych kilkudziesięciu złotych, parząc się w długich spodniach i  flanelowych koszulach, na patelni wyasfaltowanego placu targowego. Jedyny cień jaki mają, to ten prywatny, rzucany z daszku czapki na koniec własnego nosa.
 Czemu oni nie układają tych książek grzbietami do góry - pomyślałem z lekką złością. Wygrzebywanie kolejnych tomów z kartonowych pudeł i wkładanie zajmuje mi za dużo czasu. To podobnie kłopotliwe jak przeglądanie sterty szmat w sklepie z używaną odzieżą.  Podsłuchałem kobiety jak odradzały sobie taki sklep, bo nie mogły nic ciekawego znaleźć. Nie miały cierpliwości? 
walizka z książkami za paczkę papierosów

Książki grzbietami, a szmaty na wieszaki! 

 Łatwiej by mi było i szybciej znalazłbym tę która mnie zainteresuje, autorem lub tytułem. Z pośród ośmiu kartonów po bananach Chiquita, wyjmowałem garściami po dwie, trzy sztuki, raz jedną, raz drugą dłonią, klęcząc na gorącym asfalcie w pokorze wobec słońca biczującego moje plecy i kark żarem. 
Wygrzebałem kilka tytułów pośród których najciekawszą, choć "bezwartościową" bo bardzo zniszczoną  pozycją była książka Philipa Rotha pt.: "Goodbye Columbus".
 Małego formatu, trochę większa niż smatfon pięciocalowy. Oprawiona przez introligatora w marmurkowy papier, wzmocniony materiałem na rogach i grzbiecie. Pod ochronnym celofanem wklejona była kartka grzbietowa z opisem i numerem wykaligrafowanym piórem. Wewnątrz sygnowana pieczęcią biblioteki w Ustroniu. 
To właśnie jej stan urzekł mnie różnymi domysłami. Ktoś ją oprawił, może ktoś inny pokleił wypadające kartki paskami papieru i taśmą. Ktoś zrobił supeł na zakładce tasiemkowej. Jednak najbardziej urzekająca w niej była myśl, co jest w tej książce, że tak wiele osób ją przeczytało od 1964 roku.
Obok klejonych kartek, kolejne były luźne, poprzecinane cienkimi nitkami szytego grzbietu. Wszystkie były miękkie jak bibuła, poplamione i pożółkłe od przewracania ślinionymi paluchami. Zmęczona czytaniem nie miała nawet siły zamykać swoich stron przede mną. Leżała pokornie z rozchylonymi stronami pozwalając głodnemu wzrokowi penetrować kolejne karty intymnej historii bohaterów. Rogi były tak wymiętolone, że trudno było rozdzielić kartki do siebie przyległe, a na niektórych numery stron sięgały miękkiego, zaokrąglonego narożnika puszystego jak lignina. Przez chwilę pomyślałem czy nie zarażę się jakimś syfem powodującym czernienie języka jak arszenik.

To pierwsza książka Rotha w mojej kolekcji, podczas gdy on już od dwóch lat nie pisze książek tylko je czyta po kilka godzin dziennie. Justyna Sobolewska odwiedziła go w domu i opisała pięknie to spotkanie w Polityce. Stąd wiem o końcu jego kariery. 
Dziesiątki czytelników, którzy zostawili swoje DNA na kartkach, na przestrzeni kilkudziesięciu lat nie mogą się mylić. Dostał za nią nagrodę a krytycy uznali go nadzieją nowej prozy amerykańskiej.
Czego szukali polscy czytelnicy w książce amerykańskiego pisarza w  czasach realnego socjalizmu?  Czy chcieli się oderwać od szaro-czerwonej rzeczywistości? Czy szukali romansu o jakim marzyli? Czy chcieli zobaczyć jak wygląda wolność młodego człowieka w czasach boomu amerykańskiego snu? A może chcieli utwierdzić się w swoich przekonaniach na temat podziałów klasowych jakie istnieją w Ameryce i zepsuciu konsumpcyjnego społeczeństwa? 
Książka Rotha to sprawnie skonstruowana opowieść o zauroczeniu młodego bibliotekarza, pewną siebie dziewczyną z dobrego, żydowskiego domu znanego przedsiębiorcy. Ich młodzieńcza miłość pięknie się rozwija. Podana przez autora w sposób prosty i oszczędny łatwo budzi wyobraźnię która pobudzona niedopowiedzeniem potrafi dopowiedzieć resztę tak jak czytelnik chciałby to widzieć i przeżywać. Miłość dla której przeszkodą jest nie tylko odległość ale i różnica klasowa poddana jest próbie nie tylko czasu ale i wyznawanych wartości. To nie tylko portret amerykańskiego środowiska żydowskiego ale i rozwarstwionego społeczeństwa. 
                

Brodaty sprzedawca książek zawołał mnie na bok pokazując jeszcze jedno pudło książek na uboczu w którym znalazłem wielkie jak mszał tomisko, pism wybranych Aleksandra Głowackiego. W twardej, płóciennej oprawie i tłoczonymi napisami. To z takiego tomu (który mam bardzo zniszczony) ojciec, będąc kawalerem czytał Lalkę i referował mojej mamie ze szczegółami potrzebnymi na lekcję literatury w latach "60. Żydzi wtedy romansowali u Rotha w stanach, a moi rodzice w Bielsku.      










1 komentarz:

  1. Jacek, bądź człowiekiem, powiększ font. :)
    Rotha czytałam dwie rzeczy (chwilowo żadnej nie ma na blogu) - "Kompleks Portnoya", do którego chcę wrócić, oraz "Praską orgię", której albo nie zrozumiałam, albo nie jestem w stanie zrozumieć. Dziwne toto.
    Zazdroszczę znalezisk.

    OdpowiedzUsuń